Ostatniej nocy na Wadi Rum rządził księżyc w pełni. Teraz słońce pokazuje, do kogo należy nieboskłon. Uciekamy w objęcia cienia, który rzuca Kanion Khazali. Przed wejściem czytam tablicę informacyjną: „Wspinaczka i trekking na własną odpowiedzialność”. Drzewa o białej korze bez liści u wejścia tajemniczo zapraszają do wnętrza brudnej pomarańczy. Wąski wąwóz wciąga tajemnicą nabatejskich inskrypcji. Oczko wodne niczym strażnik pilnuje wejścia wyżej, w głąb. Kanion Khazali powoli wypełnia się turystami, ale do sedna nie dochodzą. Wspinam się wyżej. Architektonika skały wciąga, kształt, kolor i idealne tarcie. Skała i ja – koherencja.
Poniżej przewodnik Bediun do swoich turystów, którzy bezskutecznie próbują wyjść dalej, komentuje: „Lucky” (szczęściarz). Kiedy schodzę krótko i bez złośliwości odpowiadam: „No lucky. Experience”. Potem, dochodzi do mnie refleksja, że to mogło być przez niego odebrane, jako nieuprzejmość. Jego klienci też chcieli wyjść wyżej, a on nie mógł im tego zapewnić. Wychodzimy z kanionu Khazali. Mikołaj woła: „Tato, tu obok też jest kanion. Idziemy razem?”. Idziemy. Mikołaj prowadzi. W mini-kominie tracę równowagę i zostawiam trochę skóry. Po chwili jestem znów jednością ze skałą, a nade mną wspina się mój syn. Razem, choć free solo.
Kanion Khazali