ku
las kiiMnNóoKoleżanka z pracy powiedziała Beacie, że była w Sierra Nevada w Hiszpanii na rowerowej wycieczce. Pomyśleliśmy, że jeśli można tam przemieszczać się na dwóch kółkach, to dlaczego nie spróbować przejść całe pasmo z Mikołajem w wózku. Po drodze, oczywiście nie mogliśmy minąć górskich szczytów: Veletę 3396 m n.p.m. – drugi co do wysokości szczyt Sierra Nevada i Mulhacen 3478 m n.p.m. – najwyższy szczyt na Półwyspie Iberyjskim i w europejskiej części Hiszpanii. Oto historia pojazdu górskiego – część 1. [zapiski z pamiętnika]
Historia pojazdu górskiego – początek
Wózek dla Mikołaja na wyjazd górski musi spełniać kilka warunków. Ma być mały i lekki, tak by nie utrudniał podróży autostopem. Musi być wystarczająco wytrzymały, by nie rozpadł nam się w drodze. Powinien być tani, bo budżet wyjazdu, jak przystało na lowcoastowych amatorów wojaży, jest bardzo skromny.
Idealny obiekt wypatrzyliśmy… na ulicy. Pewna babcia pchała na nim śliczną dziewczynkę.
– Przepraszam, gdzie kupiła Pani ten wózek? – wprost zapytaliśmy.
– Tu, niedaleko, na targu w Borku Fałęckim – z uśmiechem odpowiedziała sympatyczna kobieta. – Kupiłam go specjalnie dla wnuczki, która przyjechała do Polski na dwa tygodnie.
Tak się składa, że mamy jeszcze trzy tygodnie do wyjazdu, więc jak wnuczka pożegna babcię, odkupujemy „górski wehikuł” dla Mikołaja. Jest to lekka „parasolka”, łatwa w składaniu i na dodatek kosztuje nas 30 złotych. To dobry znak na rozpoczęcie szalonej próby przejechania z północy na południe najwyższego pasma górskiego na Półwyspie Iberyjskim.
Do Andaluzji
Historia pojazdu górskiego zaczyna się w Krakowie, ale z Polski wylatujemy tanimi liniami z Warszawy. Lądujemy w Maladze, gdzie na lotnisku zaliczamy kilkugodzinną drzemkę w oczekiwaniu na pierwszy pociąg do miasta. Wczesnym rankiem spacerujemy po Maladze. Zwiedzanie jest krótkie, ponieważ „chodzenie z garbami” w mieście w upale nie należy do naszych ulubionych zajęć. Z Malagi ruszamy do Granady, gdzie zatrzymujemy się na kilka dni. Naszą bazą jest kamping Sierra Nevada na ulicy Jana Pawła II, nieopodal dworca autobusowego.
Kamping posiada pełne zaplecze dla turystów z namiotami, przyczepami czy też podróżujących camperami. Poza sklepem, dwoma basenami, kortem tenisowym, restauracją, pralnią kuchnią i węzłami sanitarnymi najważniejszym miejscem na kampingu jest… plac zabaw. Miejsce zabaw dla dzieci ożywa rano i wieczorem. Wówczas metalowe konstrukcje nie są nagrzane przez słońce i można się „bezpiecznie” wspinać, huśtać, ślizgać, kręcić, czy też zjeżdżać.
Ciekawe, że niezależnie od miejsca na świecie, plac zabaw to miejsce, gdzie nie trzeba znać języka, a można dobrze się bawić. Dzieci mają swoje sposoby na komunikowanie się ze sobą. I tak w grupie młodzików, korzystających z uroków dzieciństwa, da się słyszeć hiszpański, francuski i pojedyncze słowa po angielsku. No i oczywiście Mikołaj z odpowiednią dla siebie energią reprezentuje głośny polski. Zabawne jest to, że hiszpańskie dzieci, słysząc jego mowę, biorą go za Francuza. Francuzi natomiast myślą, że jest Hiszpanem. Niezależnie od mieszanki różnych narodów, to zabawa jest przednia, a to jest najważniejsze.
Początek szaleństwa na czterech kółkach
Po Granadzie, którą możemy zwiedzić bez ciężkich plecaków, pozostaje w pamięci słodki smak pomarańczy i lekka goryczka granatów, zapach dojrzewających wędliny, kolor oliwki, aromat win, miks tygla kulturowego, tapas bary. Z pewnością tu kiedyś wrócimy, by pospacerować wąskimi uliczkami dzielnic: Albaicín i Sacromonte.
Zrelaksowani i zaopatrzeni w wodę oraz prowiant ruszamy w góry – cel naszej wizyty w Andaluzji. Dojeżdżamy do Pradollano, gdzie życie tętni głównie w zimie, bo jest to centrum narciarskie. Poza tym znajduje się tam ośrodek przygotowań sportowców, z którego korzystają np. polscy lekkoatleci.
Mikołaj spotyka tam hiszpańskiego rówieśnika, który próbuje namówić naszego syna do „wspólnej zabawy”. Polega ona na wyciąganiu kamiennych płyt chodnikowych i zrzucaniu ich z tarasu w dół na drogę, którą nota bene przyjechaliśmy. Zanim orientujemy się w zamiarach iberyjskiego chłopca, młody ciska dwa razy sporymi kamieniami w stronę jezdni. Na szczęście nic w tym momencie nie jedzie. Groźne basta z naszej strony zatrzymuje bombardowanie ulicy. Niestety, nie możemy znaleźć rodziców „kamienio-miotacza”, który ewidentnie czeka, aż sobie pójdziemy, a on będzie mógł wrócić do „kamiennego poligonu”.
Cztery pory roku
Nie mogąc wiecznie pełnić roli piastunki dla napotkanego dziecka, ruszamy krętą, asfaltową drogą w kierunku drugiego szczytu Hiszpanii kontynentalnej i gór Betyckich – Velety 3396 m n.p.m. Normalnie droga wiedzie wprost na szczyt kamienną ścieżką. My „rajdowcy” z wózkiem dziecięcym musimy się jednak trzymać czarnej drogi. Pchanie wózka z dzieckiem pod górę i niesienie ciężkich plecaków ciągnie się niemiłosiernie. Na dodatek pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie. I tak podczas podejścia przeżywamy praktycznie cztery pory roku: upalne słońce, wiosenny deszczyk, chłodny jesienny wiatr oraz opady zimowego śniegu z deszczem.
Okolica nie cieszy naszych oczu. Puste wyciągi w lecie wystające pośród błyszczących się skał bardziej przypominają opuszczoną stację kosmiczną na księżycu niż kurort narciarski. Po kilku godzinach, w otoczeniu chmur, docieramy do kamiennego schronu pod Veletą na wysokość 3200 m n.p.m. Po dniu prostego, ale bardzo męczącego podejścia, retorycznie pytamy się siebie, które z nas wpadło na pomysł tachania plecaków i pchania wózka przez góry. Kolejnego dnia okazuje się, że pierwszy dzień należał do najłatwiejszych.