Tym razem Aragac (w angielskojęzycznej wersji Aragats) to najwyższa góra na terytorium obecnej Armenii. Ten wybitny stratowulkan (wybitność 2143 m) z czterema wierzchołkami zachwyca pięknymi zboczami z alpejską roślinnością, krystalicznie czystymi polodowcowymi jeziorkami oraz licznymi wodospadami wypływającymi z krateru. W trakcie wypraw na Kaukaz wyszliśmy na najniższy i najwyższy szczyt siostry Araratu. [zapiski z pamiętnika]
Aragac Południowy 3879 m n.p.m. (lipiec 2011 roku)
Rozbijamy namiot nad brzegami Jeziora Kari na wysokości 3200 m n.p.m. Nieopodal znajduje się placówka naukowa, w której w 1943 roku zostały zainicjowane badania promieniowania kosmicznego na dużych wysokościach. Prekursorami badań byli bracia Abraham Alikhanov i Artem Alikhanian. Ten drugi podłożył fundamenty fizyki jądrowej w ZSRR i nazywany jest „ojcem fizyki ormiańskiej”. Spacerujemy po okolicznych łąkach jak po kwietnych dywanach, które cieszą oczy i pobudzają nozdrza. Dla aklimatyzacji wychodzimy na wysokości 3500 m n.p.m. Mikołaj bawi się na śniegu w środku upalnego lata.
Kolejnego dnia ruszamy w górę. Początkowo droga na szczyt południowy prowadzi wzdłuż wschodniego brzegu Jeziora Kari, a następnie odbija na północny zachód. Po kilkunastu minutach zbaczamy z udeptanej ścieżki i ruszamy na północny-wschód, w stronę grani prowadzącej na Południowy Aragac. Na grani Mikołaj wychodzi z chusty, bierze kij trekkingowy i samodzielnie maszeruje na sam szczyt. Droga nie jest trudna, choć z pewnością przetartą ścieżką, która prowadzi na krawędź krateru od zachodu, idzie się szybciej. Mikołaj dzielnie wchodzi coraz wyżej jakby to był niedzielny spacer na Gubałówkę. Niestety, na horyzoncie pojawiają się szare chmury i zanim docieramy na południowy wierzchołek zaczyna kropić deszcz i zrywa się silny wiatr.
Widok ze szczytu na Równinę Araracką przysłaniają nam pędzące chmury. Natomiast jak na dłoni mamy pozostałe trzy wierzchołki wulkanu. Na płaskim wierzchołku znajduje się kamienny schron, który Mikołaj z pasją budowlańca rozbudowuje. Kilkanaście minut czekamy na ewentualne rozpogodzenie. Niestety, szczyt północny musi na nas poczekać. Wracamy na przełaj po wielkich głazach do bazy.
Aragac Północny 4090 m n.p.m. (lipiec 2014)
Trekking do krateru wulkanu zaczynamy z głównej drogi M3, która prowadzi ze Spitak do Asztarak (Ashtarak). Wysiadamy z autostopu w wiosce Hartawan (Hartavan). W okolicy znajdują się dwie stacje benzynowe i kilka prywatnych samochodów. To lokalni Ormianie próbują pracy, jako taksówkarze. Czekają cierpliwie na potencjalnych turystów, których tutaj można policzyć w ciągu dnia na palcach jednej ręki. Po uprzejmej rozmowie wiedzą, że trafili na autostopowiczów. Zdają sobie sprawę, że na nas nie zarobią, a mimo to, miło się żegnają. Wioska Aragac oddalona jest od tego miejsca ponad 3 kilometry. Idziemy zatem ochoczo po asfaltowej drodze dosłownie przez minutę. Nagle zatrzymuje się srebrny zachodni samochód. Kierowca z uśmiechem na twarzy pyta po rosyjsku:
– Dokąd zmierzacie?
– Na Aragac – odpowiadam.
– Wsiadajcie, chcę wam pomóc.
W parę chwil przejeżdżamy przez wioskę Szenawan (Shenavan) i docieramy do wioski o nazwie takiej samej jak nasz cel. Sympatyczny kierowca przeprasza, że nie może podwieźć nas dalej. I tak jesteśmy bardzo wdzięczni. Nie lubimy człapać po asfalcie.
Jest ciepły wieczór. Mijamy budynki mieszkalne zbudowane z tufy wulkanicznej. Wokół domostw niemalże tylko pola ziemniaczane. Tuż przy domowych ogródkach stoją piramidki suszonych w słońcu odchodów przemieszanych ze słomą, które w zimie służą za opał. Pasterze z łąk zaganiają krowy do zagród. Dzieci na ulicy grają w piłkę. Dwa dni temu odbył się finał Mistrzostw Świata w Brazylii. Ciekawe, kto wygrał? Dorośli krzątają się przy dobytku. Uśmiechają się, kiedy pozdrawiamy ich w języku ormiańskim. Od razu zapraszają do siebie na kawę i pytają jak mogą nam pomóc. Uprzejmie dziękujemy. Mówimy, że jest jeszcze widno, więc trochę przejdziemy w górę.
– A gdzie będziecie spać? – z troską pytają.
– Na łące w namiocie. – szybko odpowiadamy.
– Ale jak z takim małym dzieckiem w namiocie? Przecież w nocy jest chłodno, a na górze to leży śnieg. No i daleko. Zostańcie u nas.
Uspokajamy ich, że to nie jest nasz pierwszy raz. A chłopak, choć mały, to jest już doświadczony. W myślach tylko stwierdzam, że ormiańskie dzieci, nawet młodsze od Mikołaja, od rana do wieczora pracują w polu i nikt ich nie żałuje. Jednej gospodyni obiecujemy, że jak będziemy wracać, to wstąpimy do niej na kawę. Jeszcze z daleka słyszymy jak woła: – Tylko pamiętajcie. Niebieska brama. Będę czekać.
Przy ostatnim domu, na drodze prowadzącej w stronę wejścia do krateru, pojawia się sympatyczny gospodarz. Tradycyjnie zaprasza do siebie. Ale nie jest nachalny. Wyczuwa nasze potrzeby. Chcemy w spokoju we troje napawać się otaczającym nas pięknem podnóża wulkanu. Wagan pokazuje nam dobre miejsce na biwak. Mówi też, gdzie znajdziemy pitną wodę. Żegna się z nami, ale po 15 minutach wraca.
– Jutro będzie tędy jechać mój przyjaciel. Pracuje jako elektryk. Jak będziecie na drodze, to was podwiezie kilka kilometrów w górę. Już to załatwiłem. Właśnie z nim rozmawiałem. Nie ma żadnego problemu.
Na odchodne Wagan pyta raz jeszcze czy nam czegoś nie brakuje. Upewniamy go, że wszystko jest w porządku. W razie potrzeby wiemy, że możemy liczyć na jego pomoc. Serdecznie życzymy sobie spokojnej nocy. Każdy odchodzi w swoją stronę. Rozstawiamy namiot na dywanie wysokich traw. Usypia nas szum płynącego nieopodal strumienia i cykanie owadów. Zasypiamy jak dzieci.
Siła natury i zwierząt
Rano budzi nas słońce. Ukrywamy pięciokilogramowy worek ze zbędnymi rzeczami na środku łąki. Przed nami ponad 10 kilometrów marszu do wnętrza krateru. Idziemy szutrową drogą wzdłuż sieci elektrycznej. Po prawej i lewej mijamy małe altanki i domki, które służą Ormianom do spotkań przy szaszłyku. Poza tym wszędzie pachnące łąki. Ponad linię horyzontu dumnie wystają wierzchołki wulkanu Aragac. Tylko jednego nie widać. Wschodni, najbliżej nas, zazdrośnie zasłania wyższy wierzchołek zachodni.
Nie mija pół godziny marszu jak zatrzymuje się UAZ 452 Minibus. Kierowcą jest zapowiadany elektryk. Okazuje się, że Armen jest administratorem sieci elektrycznej i wraz z dwoma młodymi pracownikami przeprowadzają zwykłą inspekcję. Dzięki niemu zamiast godziny marszu przez 15 minut telepiemy się w nagrzanym samochodzie.
Wysiadamy przy małej elektrowni wodnej, która wytwarza prąd dla okolicznych wiosek. Dziękujemy za podwózkę i ruszamy w górę szutrowej drogi. Jest tylko jedna, więc nie można się zgubić. Z nieba leje się żar. Na szczęście wody nie brakuje. Momentami wydaje się, że szum wody słychać pod nogami, pod skałami, w trawach. Jej siła jest wszechobecna.
Powyżej elektrowni wodnej z grubej rury tryska chłodna woda jak fontanna. Ciężkie plecaki i upał szybko zabierają nam siły. Nawet pełen energii Mikołaj, jakby „rozładowany”. Korzystamy zatem z wielką przyjemnością z darmowego prysznica i pijemy do woli. Cieszymy się beztroską i spokojem miejsca.
W ciągu godziny od prysznica dochodzimy do pierwszego wodospadu na rzece Gegharot. Może nie jest duży, ale pęknie komponuje się z wulkanem w tle. Powyżej wodospadu na równinie mieści się obóz pasterzy. Są nimi Kurdowie wyznający jazydyzm – religię łączącą elementy islamu, chrześcijaństwa nestoriańskiego, pierwotnych wierzeń indoirańskich, kurdyjskich oraz judaistycznych. Jeden z Jazydów pyta, czym nas ugościć i opisuje drogę wejścia do krateru. Ostrzega też przed… niedźwiedziem, który został zauważony okolicy. Na razie misiem się nie przejmujemy, ale informacja ta jak zasiane ziarenko da owoce w odpowiednim czasie. Ruszamy dalej. Idzie się ciężko. Nie jest jeszcze ostro pod górę, ale upał daje się we znaki.
Przechodzimy przez stada owiec. Uczeni doświadczeniem, jesteśmy blisko siebie, bo wiemy, że tam gdzie są owce, są też psy pasterskie. Nieobliczalne, półdzikie i niebezpieczne. Jeden z nich atakuje nas z lewej strony. Jak rycerze broniący swojej damy, stajemy z Mikołajem ramię w ramię, a Beata stoi za naszymi plecami. Ostre końce kijów kierujemy niczym groty włóczni w stronę ujadającego zwierzaka. Ten zatrzymuje się i ocenia sytuację. Nie ma z nami szans. Z oddali krzyczy na niego pasterz. Futrzak odchodzi zajadle szczekając. Jestem dumny z syna, że potrafił zachować zimną krew.
Trochę adrenaliny daje kopa na dalszą drogę. Nie starcza jej jednak na długo. Szutrowa trasa kończy się. Powoli wchodzimy na kolejne wypłaszczenie przed drugim wodospadem. Jest okazalszy od pierwszego, a siła spienionej wody sprawia, że czuję się mało znaczącym elementem świata przyrody. Idę na prawy brzeg rzeki Gegharot do źródła bijącego z samego wnętrza góry. Wracam z krystalicznie czystą wodą w butelkach przez rwącą górską rzekę. Odpoczywamy. Zażywamy kąpieli w ożywczo zimnej wodzie. Zbieramy siły na podejście. Cały czas obserwuję podejście. Którą drogę wybrać?
Krótka narada z Beatą. Wybieram pierwszy żleb. Nie ma sprzeciwów. Wydaje się, że stromym żlebem szybko przemieścimy się ponad wodospad, gdzie znajduje się wejście do krateru. Nie ma ścieżki. Musimy przedzierać się przez trawy. Mikołaj zaczyna kichać. Jakaś roślina go uczula. Jest twardy i mówi, że da radę. Wchodzimy do żlebu. Kije stają się zbędne. Trzeba trochę się wspinać. Środkiem żlebu płynie stróżka wody. Odbijamy na lewo. Idzie dobrze. Mikołaj uwielbia wyzwania. Z błyskiem w oku mówi – Przecież chodzenie po płaskim jest nudne, tato.
Podchodzimy, ale skała staje się mokra, z nalotem ziemi i chaszczy. Zatrzymuję rodzinną ekipę. Idę pierwszy sprawdzić czy da się przejść. Po chwil lecę. Na szczęście kontroluję sytuację. Jedynie jakaś ostra roślina nacina mi skórę na nadgarstku jak u samobójcy. Beata porozumiewawczo milczy. Do Mikołaja uśmiecham się i mówię, że jest OK. Wiem, że tędy z plecakami bezpiecznie nie przejdziemy. Zmieniamy zatem kierunek. Trawersujemy do prawej. Po chwili wchodzimy w drugi żleb. Mikołaj znajduje perć. Krótkie podejście zajmuje nam ponad dwie godziny. Powoli wchodzimy do krateru. Mijamy olbrzymi kamień, który pewnie kiedyś wypluła góra. 100 metrów dalej „zakładamy bazę”. Wszędzie mnóstwo małych i dużych kamieni. Oczyszczamy grunt pod namiot prawie 15 minut. W końcu lepiej spać na dołkach niż na kamieniach. Po drugiej stronie rzeki mamy źródło wody pitnej.
Wraz z kolacją przychodzą myśli o niedźwiedziu. Ostrzeżenie przekazane w dobrej wierze, kiełkuje i owocuje realnym strachem przez dzikim zwierzęciem. Cały prowiant zawalam stertą kamieni, a w nocy kilka razy wychodzę z namiotu na patrol. Ciężki dzień i nie lżejsza noc. Modlę się, aby kolejny dzień był udany.
Kopczyki, legenda i proste marzenia
W kolejny dzień zapowiada się upał. Większość rzeczy zostawiamy w bazie i ruszamy do góry z ekwipunkiem szturmowym. Mikołaj okazuje się być mistrzem w poszukiwaniu ścieżki znaczonej kopczykami. Sam, co chwilę dokłada po kamieniu do każdego kopczyka.
– To dla innych, aby nie zgubili drogi – mówi. Nawet nie przypuszcza, że nam też w drodze powrotnej małe budowle wskażą właściwy kierunek schodzenia.
W kraterze wybijają piękne źródła. Jedne cieką rudymi stróżkami, inne walą białym pióropuszem szumiąc i dudniąc po kamieniach. W 40 minut od bazy dochodzimy do centrum krateru, skąd widoczne są wszystkie cztery wierzchołki. Z wnętrza wulkanu szczyty nie wydają się być ani trudne, ani wysokie. Nic bardziej złudnego. Strome zbocza usypują się spod nóg. Łatwo tu upaść. Idziemy, zatem powoli na przełęcz miedzy szczytem północnym a wschodnim. Kiedy tam dochodzimy, widzimy troje ludzi trawersujących strome i sypkie zbocze najwyższego wierzchołka Armenii.
Odpoczywamy i obserwujemy ich uważnie, którędy idą. Mikołaj ma chwilowy kryzys. Batonik i napój izotoniczny dodają mu energii. Ruszamy powoli. Na niebie od północy pojawiają się chmury, ale nie zwiastują zmiany pogody. Nie spieszymy się. Mamy czas. Na podejściu do szczytu pośredniego dogania nas sympatyczny Hiszpan. Chwilę rozmawiamy. Puszczamy go przodem i chowamy się za wielkim kamieniem. Czekamy, aż podejdzie wyżej. Nie chcemy dostać przypadkowo strąconym kamieniem. Ruszamy, jak znika za skałą.
Po ponad godzinie dochodzimy do szczytu pośredniego. Do szczytu właściwego w linii prostej jest jeszcze ponad 100 metrów. Zostawiamy kije. Dalej na nic się nie przydadzą. Trzeba mieć wolne ręce na perci, która prowadzi po bardzo wąskiej grani. Z jednej i drugiej strony kilkusetmetrowe przepaści. Kolejne quasi-wspinaczkowe wyzwanie pobudza Mikołaja.
Tak się składa, że tym razem nie mamy sprzętu wspinaczkowego, więc skoncentrujemy się na każdym ruchu. Na mocno eksponowanym odcinku mijamy się z Hiszpanem. Kilka sympatycznych słów i bezpiecznie się idziemy dalej. Po 25 minutach docieramy na szczyt. Na niewielkim skrawku skały miejsca ustępuje nam trójka Rosjan: chłopak i dwie dziewczyny. Tego dnia wraz z nami na Aragac Północny wychodzi siedmioro osób. Ściskamy serdecznie dłonie Rosjanom, ale są jacyś… ponad wszystko. Nawet nie zamieniają z nami jednego zdania. Cieszymy się z wyjścia na górę. Jest piękna pogoda. Wszystko się dobrze układa.
Na wierzchołku zainstalowany jest stalowy krzyż oraz tablica poświęcona Ormianom, którzy zginęli w Górskim Karabachu. Za szczytem południowym znajduje się jezioro Kari, gdzie w 1943 roku zainicjowano badania promieniowania kosmicznego na dużych wysokościach. Prekursorami badań są bracia Abraham Alikhanov i Artem Alikhanian. Ten drugi podłożył fundamenty fizyki jądrowej w ZSRR i nazywany jest „ojcem fizyki ormiańskiej”. W kierunku północno-zachodnim znajduje się Manntasz (Manntash) – największe jezioro w okolicy.
Na południu widzimy Ararat 5137 m n.p.m. – jest oddalony 90 kilometrów od nas. Wydaje się być jednak bardzo blisko i to nie tylko w znaczeniu fizycznym. Ararat historycznie jest częścią Armenii do ludobójstwa Ormian w 1915 roku, kiedy Turcja przejmuje części ormiańskich ziem. Ararat znajduje się w centrum godła państwowego. Nawet w czasach ormiańskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, Ararat występuje w herbie wraz z sierpem oraz młotem na tle czerwonej gwiazdy. Dziś, kiedy Ormianie przechadzają się ulicami Erywania, nikt nie patrzy w stronę Aragacu. Oczy i dusze skierowane są w stronę Araratu. Góry, na której lądowała Arka Noego. Miejsca utraconego na rzecz znienawidzonych Turków. Góry – symbolu narodowego.
O górach Aragac i Ararat Ormanie opowiadają legendy. Jedna z nich mówi, że góry były kochającymi się siostrami. Pewnego dnia jednak pokłóciły się o to, która z nich jest wyższa i piękniejsza. W złości Ararat przeklął Aragac tak, żeby siostra w sercu czuła smutek, a jej oczy ciągle wypełniały łzy. Natomiast Aragac przeklął Ararat, żeby nikt na świecie nie wstąpił na szczyt Araratu, aby złożyć ofiarę Bogu. Od tamtej pory żadne zwierzę nie zostało poświęcone na wierzchołku Araratu, a na Aragac przez cały rok jeziora wypełnione są łzami smutku.
Po 30 minutach rozkoszowania się widokami z najwyższego szczytu na terenach obecnej Armenii zbieramy się w drogę powrotną. Tym razem po 15 minutach jesteśmy na wierzchołku pośrednim. Schodzimy zamiast na przełęcz, to prosto do krateru, ponieważ Rosjanie „przetarli piargi”. Mikołaj schodzi telemarkiem. Jest jak kozica górska. Znów tryska energią, „bo coś się dzieje”. Po piargach przechodzimy przez chybotliwe kamienie. Idzie się źle i łatwo skręcić nogę, ale nigdzie się nam nie spieszy.
Pod szczytem południowym widzimy pomarańczowy namiot. To baza Rosjan. Widzimy jak Hiszpan idzie przez przełęcz miedzy szczytem południowym i zachodnim, skąd kieruje się nad jezioro Kari, gdzie zostawił motor. My wracamy do naszej bazy. W kraterze nie możemy odpuścić sobie zabaw na płacie śnieżnym. Nie ma to jak bitwa na śnieżki w środku lata. Nieco rozluźnieni, idziemy trochę za wysoko i gubimy ścieżkę. Na szczęście w ekipie mamy mistrza prowadzenia drogi, czyli naszego syna. Bez problemów dostrzega kopczyki, które ustawiał dla innych. Nie przypuszczał, że i nam się tym przysłuży. Po dojściu do bazy, decydujemy się na jeszcze jeden nocleg w kraterze.
Na koniec, wieczorem wypełnia nas szczęście ze zdobycia góry i bezpiecznego zejścia. Czujemy odwodnienie, a na skórze moc górskiego słońca. Niemalże bez przerwy pijemy herbatę, izotoniki i najadamy się suchym żarciem. Przy kolacji dzielimy się swoimi małymi marzeniami. Tradycyjnie przy zejściu z góry myślimy o świeżym jedzeniu. Mi marzą się smażone ziemniaki, Beacie melon, a Mikołajowi… pistolet na wodę. Noc jest przyjemnie chłodna. W tyle głowy ciągle kołace wiadomość o buszującym w okolicy niedźwiedziu. Dopiero po 4 rano zasypiam.
Jak dotrzeć?
Od południa: z Erywania kursuje transport publiczny przez Asztarak (Ashtarak) i dalej do Biurakan (Byurakan). Do jeziora Kari z Biurakan (Byurakan) jest około 20 kilometrów. Trasę można pokonać jak podróżnik na własnych nogach lub autostopem albo jak turysta taksówką.
Od wschodu: z Erywania można dojechać do Hartawan (Hartavan) marszturkami lub autobusami jadącymi do Spitak. Dalej należy kierować się na zachód do wioski Szenewan (Shenevan) i dalej do wioski Aragac, skąd zaczynamy trekking do krateru Aragac – 15 km.